Tektura, pastel olejny
Samotnik o wschodzie słońca
Złoty
Po cicutku jak zjawa
W cichym
Wyalinenowanym chodzie
Na jawie mej się zjawia
Zerosłowiem
Ale z serca wzrokiem
Czy duszy uchem
W wewnętrznym chłodzie
Rozsiewa surowość ciszy
Ziębiąc nią nas
Gdzie echo nas
Rozbrzmiewa
I jak nauka
Idzie w las
Rzucony
Uśmiech
Porzucony
Śmiech
Na morzu
Naszych łez
W miłości głodzie
Że wzdrygamy się
Dreszczem jeszcze
Na myśl
Że aż zimno mu
Czy mi?
Energii brak
Jak wrak
Usycha i opada
Psychopata
Uczucia naszego kwiat
Co najpiękniejszym był
Na jawie zdycha
Wzdychaniem
Za nią i nim
Choć nadal idzie
Jak źrebak
Niby prężnie imężnie
A w środku
Się chwieje
Jak w szalupie
Na pokładzie gdzie
Każdy krok
Tonie w beznadziei
W mrok
Łzą zakrapiany
Pijaną marą
W gęstym zawiedzeniu
Jest walką
By dojść do celu
Który był
By choć do domu
Choć w nim
Ale czy jesteśmy na miejscu?
Gdzie nie nie na miejscu to
Co trwa
Rwiąc na strzępy nas
Bez łask
Bez zmiłowania
Obopólnego
Więc w sen
Niedoceniony lek
By w nim pogrążyć się
W ramiona Morfa oddać się
Bez cienia zdrady
Bez zgrsytu
On taki papa
Wujek uniwersalny
Wyimaginowany men
Który czeka mnie i cię
By na moment zapomnieć się
I pożyć kojąco
Naładować akumulator
Ale gdzie tam?
Skoro idę sobie...
A tu nagle
Co po diable
Ty we własnej osobie!
Jak Michał Archanioł
W poświacie boskiej
Mienisz się
Na mej drodze
Wszystko
Zakotwiczone w głowie
Że tak cie tworzę
W wewnętrznym chłodzie
Przywołuję cię
Mimowolnie
Mym istnieniem
W wewnętrznym głodzie
Niepewny swego
Bez wiary
Bez niczego
Taki sam
Bo zapomniał
Że ma wszystko
Albo udawał
Że nie ma niczego
Ale to chwilowe zaćmienie!
Wszedł w szarą gęstą mgławicę
Która obezwładniła i otumaniła
Jego udręczoną głowicę
Utwierdzając ją jako kotwicę
Na mym pokładzie
Na dnie niewiary swej
Zagubiony w niej
W wierze
I w niewierze swej
I tak tkwi
Cieżko mu się wybić
Przebić niewiarę
Wypowiedzieć
Niewypowiedziane
By odetchnąć
By wyłuskać się z fałszu
I stanąć goły i wesoły
W prawdzie
Choć przez cierpienie
Pokiereszowany
Na ciele
Że widzę spojówki czerwone
Od wylanego płaczu za mną
Choć szaleńczo wesołe
Jak Tytus Andronikus:
Andronikusie pytam cię chłopcze
Czemu się śmiejesz??
Przecież twa dusza krwawi
A serce w poniewierce wielkiej
Wcale się nie bawi!
Bo nie mam czym już płakać
Za tobą kochanie
Więc się śmieję
Ot takim śmiechem
Me kochanie
By zaczerpnąć
Życiodajnego tlenu boskiego
I wpompować radości bożej
W nie by odżyło to
Co ostawiło mnie na dnie
A póki co
Musi w tej ciemności tkwić
I się dusić
I kwilić w ducha pustostanie
Nim przed wyborem stanie
Może wstał
A to ja leżę hę?
Ty czy ja?
Jak bezwładna miazga?
Czasami ty
Czasami ja
Jak słońce czy deszcz
Na dwóch biegunach
A czasami się zderzamy
I na jednej fali
Czasami ty
Czasami lepszymi mi
Wzrok się wyostrza
I lśnienia olśnienia
Sumienia wobec Ojca
Oczyszczenia
Z burej chmury ociężałej
Która go przesłania
I odbiera widok
Boskiego dzieła
Czasami się rusza
Jego i ma dusza
I Nim się wzrusza
Podczas tych olśnień
Których nie rozumie
Jak mnie
Ale Go czuje
Wyczuwa
Gdy przy nim czuwa
Jak ja duchem
Czuje Jego tęgą potęgę
Być może i zazdrości
Boskiej wielkości
Majestatu tu
Urągając niesprawiedliwie Mu
I całemu światu tu za to
Za swą nikłość jak ość
Wobec Wszechświata
Który stworzył mu cały z miłości
Jego Boży Tata
I mu niebo czyste odsłania
Jasne czy ciemne
Gdzie słońce na wysokościach
W chwale chmur
W swych włościach
Posyła mu pocałunków multum
Z rana
Ciepłymi promieniami
Dodaje ożywienia mu
By się nie poddawał
Wtedy wstaje
I z kotwicą swą się szarpie
Jak umęczone w markecie
Bożonarodzeniowe karpie
Pobudzony do działania
Po chwili opada
Bo sata się wkrada
Na chama
I rozdarty słabością swą
Na kolana
Bo niby chce
A jednak poddaje się
Jemu grzechem
Kuszeniom
Podszeptom szatana
Pustki sensu bezsensu
Rozpościera przed nim
Fałszywy obraz koślawy
Jak propaganda
Gebelsowska
Czy jakaś sekciarska sekta
Protestancka
Gdzie wszystko oznacza nic
Gdzie niepokój tarmosi smutek
Pogłębiając jego wyrzutek
Nieświadomie
Popadł w jakiś przykry marazm
Gnuśność ducha
Czy ktoś złamał mu mi duszę?
Że cierpi katuszę
Szatan stawia go w takim stanie
Który usztywnia mu ciało
Wzrok czy mowę
Czyniąc z niego ofiarę
Wręcz niemowę
Że zapomina m języka
I to co miał zrobić
Bezwład go przenika
Brak koncepcji
Kiedyś swobodnie roześmianą
Był facjatą
Teraz jakby ciągle srał
Że mimo wszystko
Piękno staje się odrazą
Nikt na niego nie czeka
Nikt go nie woła
A tylko ta przestrzeń goła
Z sesnu i bezsenu
Ze snu ogołocona
Że nie wiadomo po co ona
W chwilowym zaślepieniu
Trafił na tę chwilę
Stał się jej ofiarą
Ale ja cię widzę!
Słyszę i czuję
Mym uczuciem
Więc dopóki trzymam cię
Na niewidzialnej ląży swej
Uczuciowej
Nie spadniesz!
Choć spadasz
I ja także
I lecim na szczecin
Ku wysmuceniu naszych
Żałujących niemych słów
Ku wyschnięciu na próchno no
Staram się pamiętać
A nawet nie muszę!
Boś przeniknął mą duszę
I rozgościłeś się w niej na dobre
Nie pytając czy to dobre
Po prostu tkwisz
A ja niemoc
Wypiepszyć gościa
Więc broniąc siebie
Bronię również ciebie
A jak spadam
To czuję że ty też opadasz
I ciągniesz mnie za sobą
Albo wznosisz się i wtedy ty
Do góry ciągniesz mnie
W sumie jakoś
Równoważymy się
Nie wiedząc o tym że
Połączyliśmy duszami się na
Amen
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz