poniedziałek, 17 maja 2021
Nareszcie w areszcie
Nareszcie w areszcie
Nie są źrenice wasze
Narażone
Na wszystko dookoła
Choć nie chcą patrzeć
Zawsze
A chłoną widok
Mimo woli do woli
Szeroko otwartymi oczami
A bronimy się jednak
Zamkniętymi duszami
I nie dopuszczamy tego widoku
Które mamy na oku
Bo by dopuścić coś do środka
Dusza musi to zaakceptować
Świadomie
Nie tylko rzucić gołym okiem
Bo nie zawsze
Dusza jest uaktywniona
Bo może być w co innego
Zapatrzona
I może jest wtedy uśpiona
Na wszystko pozostałe
I widzi widok niemy
Nieożywiony
Co mówi do ciebie
Ale go nie słyszysz
Słyszysz
Ale nie dogłębnie
To jest Ci zbędne
Wisi Ci koło dupy
Lub sobie kona ta dusza uśpiona
Ze łzami w oczach
Z przyczyn jej tylko znanych
Mimo że gałki widzą obiekt
Pustym wzrokiem akceptują go
Czasem widzą go wręcz
Martwym wzrokiem
I nic nie da się odczytać
Bo do tanga trzeba
Duszy mej i twojej
Ożywionej natury jej
I spuszczamy gały
Bo nie chcemy
Ogołocić się ze swojej
Tajemnicy
Bo nie chcemy
Bo nie czujemy
Bo czy musimy?
A on
Może i patrzy
Ale tylko gałką
Oddalony
I nieobecnie niecnie
Obcy
I to wyczuwa człowiek
Bo nie zawsze on śpi
Gdy z tobą jest
A nie jest
A czasami jest
Choć i to
Przez przypadek
Jeśli to nie jest to
Bo przecież
Nie dla każdego
Są te najskrytsze
Duszy skarby dlatego
Patrzenie na siebie
To tylko pozory
Chyba że trafisz
Na akurat te akuratne
Ozory
Bo widzieć się oczami ciała
A widzieć się oczami duszy
Widzieć się świadomie
A nie patrzeć jak
Sroka w gnat
Czy jakoś tak
Ot tak
To zawsze jest
Co innego
Bo dla każdego
Jest inne spojrzenie
Wyznaczone
Lub tylko patrzenie
Gdy dusze są sobie obce
Tak jak przed siebie
Że ogarniasz obiekt wzrokiem
Ale nic z tego nie wynika
Że tylko surowa logika
Gołym okiem
Tak jak szkiełkiem i okiem
A czasem
Spojrzeniem od pierwszego
Wejrzenia
Jakby znały się od zawsze
Naszych dusz serca
Wtedy jest laser!
I gałki dochodzą do wnętrza
I prześwietlają się świetlanie
Na wskroś
Jakby wbijał ci rogi
W serca nogi
Łoś
Specjalnie ci zesłany
I duszy twej znany
Od lat nieznanych
Super ten
Ktoś
☆
Korona kona
Bry raźnie niewyraźnie
Korona coś za powoli
Spada mi z głowy
I kona mnie ten konan
Nim dnia dokonam
Bo niewyraźnie jaźń ta kaźń
Okala mnie
Jak koala pień
I ściska skroń mi
By dobić się do myśli mej
Aby odkryć mnie
I wydobyć na wierzch
Bo na jawie
Jakby nie ma mnie
Bo przepadam
We śnie na niej
Lunatykując
Padam za mgłą mą
Duszy katuszy mej
I staję się nią- Nimfą mgłą !
Co rozpływa się w niepamięć
I tak pływa se w nieważkości stanie
W pustki zamieć chwytając za pamięć
Coś drąży ją niesłychanie panie
Ty który tak wybitnie dobitnie
Nie odpokutowujesz tego oj nie
Bo w innej sferze istniejesz se
Że głowa zwaciała
Co za wiele chciała
I zdrętwiała stale ociemniała
Co za wiele wyobrażała
Wyobraźnia ją pokonała
A czaszka pulsuje bólem
Niemym sygnałem tętni
Wysyłając ofiarności strumień
Jakby na ratunek
Że ledwie myśli bezwładnie
Układa w ład nie ładnie
Wymuszając na niej
Bezsilności łzy zołzy
Tak pocą się oczy gdy
Myślą usilną ku cię kroczy
Co dzień bez widoku cię
Tak skraplam się
W kałużę niebytu
Utraconej nadziei
W brak śladu odbytu
Wypalam popiół na pół
I rozpływam się wam
Pełzając jak upośledzony zając
Jak meduza morska muza
Potępiona i piorunem otępiona
Przez przezrocze chwiejnie
Płynie jak bezwładna miazga
Na los fal zdana i skazana
Jak źrebak kroczę
Zamiast na łące jak konik polny
Tanecznie skikając se plączę się
Jak odnoga kulawego doga
Sztywna jak kłoda zdrętwiała
Drętwa córa twa spróchniała
Prochem po nas się ostała
Po naszej emocji mocnej
Ostawiony płomień
Na dogorywanie
W męczarniach
Skazany
Niemrawa psycho fizycznie
Znokautowana przez skauta ale
Walczy każdym wersem i tchnieniem
Próbując żałosnym ćwiczeniem
Wypocić niemrawe cierpienie
Zarumienić bladość serca
Wyrwanego przez jej ego
I na uschnięcie porzuconego
Na pustelnicy niemocy ostawionego
Gdzie tętni na wietrze
W drżąco jątrzącej rozterce
Niepokojem wałęsając się niespokojnie
Echem cienia po cię wiecznie
Musiałbyś wejść
W tę obłąkaną smugę
Abyś zaznał żałości jej
Ale nie!
Zostań tam gdzie jesteś
Bo po co
Czy to zmieniłoby coś?
Wystarczy że we śnie
Morf doprowadzi cię
Do mnie czasem
To wystarczy
Na doraźne trwanie na jawie
Jak doraźny lek co nie leczy a koi
Aby przetrwać ten sen na jawie
Nim na Bożej jawie się zjawie
Z Cię koło Cię ramię ramię
W niebiańskiej bramie
Amen
○~Dobraniec łabędzi w wariatkowie~○
Na opioidzie jakoś idzie
Tylko pulsuje tanecznie
Głowy ból gul
Który spływa ze skroni w dół
Jak woda po nimfie
Czy jak kamień z serca
Rozpływa się
W pokoju moich marzeń
Jasym i czystym
Gdzie grube czarne gwiazdy
Widać gołym okiem
Na wylot te tarantule spasione
Gatunek legionowski
Już chyba 9 mnie nawiedził
Musiałam trochę powrzeszczeć
Sąsiadkę o 3 w nocy obudzić
I zwołać ukrainki na akcję wynoszenia
Nieproszonych gości
Co sobie pobyt w mym pokoju rości
Jeden z drugim
No skandal!
I ten z ich strony terror pajęczy
Który nas męczy i dręczy
Bo raz łeb w łeb
Budzę się w nocy
A tu grubas pajęczy mnie widokiem męczy!
Zwaliłam się z łóżka i pędem na komendę!
By donieść na mendę!
Ogólnie nie donoszę ale na pająki no proszę!
Nie ma zmiłuj!
No i z sąsiadką
Z sąsiadką sympatyczną i normalną
A nie kies wariatką
Przeżywamy m.in te pajęcze koszmary
A ukrainka przyszła
W rękę grubą kulkę wzięła
Od razu bez odrazy i zbędnych ceregielli
No i poszłam do dyżurki
Pielęgniarka dała procha
By nie rzec mi
Z bólem głowy to wynocha!
A neurolog dał mi kosza
Bo nie chciał dać wać antybiotyku
To gad pogadał
Pogadał zdrów jak ryba chyba
I przepadł
Obiecawszy coś obiecać
No i czekam
I nie szczekam
A on zwleka
I odwleka
Pewnie myśli
Niech odczepi się ta święta
Ode mnie kaleka
Lub z pamięcią ma coś ów
Doktorek kolega
Bo że zapomniał o mnie
Tak od razu?
O mojej sąsiadce też zapomniał
I pół dnia mija a choroba nie mija
Więc biorę na swą rękę sprawę
Nie masz na kogo liczyć?
Licz na siebie!
A raczej na Anioła Stróża
Trza się ratować wać!
W tym wariatkowie
Gdzie nikt ci nic nie powie
Gdzie pacjenci o ratunek o opatrunek
Wołają po kilka godzin różnie w próżnie
A one?
Im się nie chce tak latać
Zwłaszcza po godzinach
Gdzie opiekunki już niby zrobiły swoje
I udały się na swoje
Jakie to przytłaczająco przykre
Chodząc korytarzem
W rytm tych cierpiętniczych oddechów i jęków
Aż mam takie poczucie by z pacjentki
Wejść w rolę pelęgniarki skoro już tam jestem
Ich tak blisko
To czuję się wręcz winna że nie wchodzę
I nie pomagam tym cierpiącym wiecznie...
Ich męka jest wieczna
Żyją męką w męce
To taka stopniowa umieralnia
A zawsze mogę wrócić do pokoju
I sobie siedzieć w ciszy i spokoju
Gdzie nie widzę tego i owego
Ale jednak wychodzę i się na to godzę
I wchodzę i rozmawiam z niektórymi
Z którymi da się rozmawiać
Niektórzy tylko na Ciebie spojrzą
Z pozycji horyzontalnej ej
Wychylą z pokoju otwartego głowinę
Patrząc na kulejąco drepczącą dziewczynę
Która pałęta się pośród nich
Taka młoda najmłodsza z nich
Stałam się podobna do nich
Jedną z nich tylko siwizny brak
Ale przeżywam swoją starość
Patrząc współczując
W każdym z nich odnajduję siebie
W każdym schorowanym staruszku
I starszej pani
Tylko że ja jednak mogę wrócić do
Swej młodej rzeczywistości
A oni nie
I jakoś lżej zrobiło się
Lek od pielęgniarki pomógł
Jednak to tylko uśmierzenie bólu łba
I oczu
A choroba
I tak będzie wędrować
Swym torem no ba
Co mi est?
Nikt nie wie
I ja też
I nikogo to nie obchodzi
Przecież nie będą robić cyrku
Mąją tu inne rzeczy do roboty
I cięższe przypadki
Mój przypadek to tylko draśnięcie
Więc
Więc dryfuję sobie w łóżeczku
Chorując grzecznie
Swoje tajemnicze kuku
Teraz nie słyszę bo te jęki szły z góry
A ja na dole
Tu tylko czasami jakaś krew na ziemi
I chrapanie i chrychanie
I Ordis w kółko wołanie na zawołanie
I tv na maksa rozpuszczone
Zaraz muszę wstać
I zgasić facetowi tv alvo prosić by ściszył
I tak noc w noc by z powrotem pod koc
Bo te tv
Jedyne życie ruchome i głośne
Przelatuje im przed
Wyświetlając zapomnienie się
O ciut oderwanie się od bólu
I uniesienia się od tego...ciągłego
Łóżka
To taka mięciutka trumna
Dziś przeleżałam w niej
Ale wstałam z niej
Mimo bólu
Przewietrzyłam go
Trza wietrzyć
Póki można chodzić
Chodzę za nich
Póki można żyć
Dla nich?
A może za bardzo utożsamiam się z tymi pacjentami
Zapominając że przed dwoma miesiącami
Maratony pędziłam i inne zajączki biegowe
Ale cóż coś musi się czasem skończyć
Teraz to tylko w mej głowie
Pędzę o tym sobie
Amen
Siwe pnie osaczyły mnie
Siwe pnie
Osaczyły mnie
Zalane bursztynową rdzą
Karmią się widoku nędzą
Nasuwając jedno
Ich zakręcone odnogi
To nasze ręce i nogi
Trącone
Przetrącone
Czy utracone
Stoją utwierdzone
Na polu chwały
Jak smętne postumenty
Naszej utraty tego ego
Co było nam dane
A zostało odebrane
Chwała poszła dalej
Zakorzeniona ona
Zaowocowała
Ta męka cała
Z niej wyrosły nowe
I kołyszą się biernie
Szumiąc se:
Cierpienie ma sens!
A my jego istnieniem
Pośród drzew i krzew
Pląsając wbrew
Cichym wiatrem
Manifestujemy jego istnienie
Drżymy i uginamy się
Pod każdym jego tchnieniem
Cichym wiatrem gdy się dąsa
Głośnym szumem
Gdy raduje wesół po nas pląsa
Muskając pociesznie
Pośród tych drzew i krzew
Na polanicy ciszy po Cię
By było raźniej
Wynajduje ślad i kształt
Zarysu postaci Twej
Co z każdą chwilą blednie
I umyka jak pamięć
Starszej pani
Zaciskam więc wieko powieki
By nimi zatrzasnąć ci
Wyjście z mej głowy
A gdy otwieram je
Mimowolnie
Wylatujesz z niej jak ptak
Z klatki wolny
Nie wiedząc o tym
Iż sam skazujesz się na
Sromotną samotnię
Wytężam więc serce obłędnie
Przytłumionym jęku lękiem
Który rozdziera je jak piorun
Podczas burzy pnie
By wyżłobić w nim miejsce
Tęsknoty fundamentem
Dla ciebie
Tyś Któryś mym
Tętna serca echem
Oddalającym się
Do siebie
Tam gdzie teraz jesteś
Z dala ode mnie
I tak
Linia pamięci trwa
O nas
Na ląży trwamy my
Ocaleni
Choć nie scaleni
Oddaleni
Choć cali
Oddalamy i zbliżamy
Jak fale
Postawieni w niej
Opadamy jak kamień
Z serca sobie wzajem
Rozluźniając brew wbrew
Napawamy tym
Bijącym echem
Naszych wspomnień
I westchnień
Z nim pląsa se
Wiatr co dąsa się
Z tragizmem nutki
Nie trzeba mu wudki
Na trzeźwo i hardo
Znosi porażki smutki
I ich sentymentalne skutki
Walcząc ze słabością swą
Bierze na klatę
I brnie pokornie
Z krzyżem istoty
Tęsknoty naszej
Amen
Długa droga droga
Droga długa do wyjścia
I na szczyt wejścia
Ale może nie trzeba będzie
Tak do końca
Wnosić ten kamień men
Może Pan Bóg
Gdzieś w połowie odciąży
I koniec pokuty zapowie może
Wraz z naszym ciemni końca
A początkiem
Wiecznego jasności słońca
Gdy odpowiednio ją zniesiemy
Trza ją znieść pokornie
Wsłuchując się w Jego znaki i oznaki
A nie..
Wieszać na Nim koty i ptaki
I nieść Jego wieść
Oddając Mu się
Nawet jeśli jest ten Krzyż bolesny
Poświęcając Mu swe umęczenie
Cieszmy się nim choć z pozoru
Przeczy to szczęściu
Ale Bóg w ten sposób
Zlitował się nad nami
Poszkodowanymi
Zsyłając mękę i udrękę
Która jest treningiem
Naszego hartu
Ciała psychy i ducha
I sprawdzianem
Czy wytrwamy my
By godnie mieć
Szansę na zmartwywstanie
Już tu i teraz drogi kompanie
Która ma oczyścić wewnętrznie
Coś co spaskudziliśmy skrzętnie
Po coś to- Rzekł- z..noś.
I.G.W.T.
Amen