środa, 15 stycznia 2020

Dwóch takich



Deska, akryl


Dwòch takich co
wchłonęli w się słońce
gorąco parzące
i tlą się nim radośnie
na łące nęcącej
żeśko rosą świeżą
a seledyną pachnącej

A ja?

Jak mucha w smole
przedzieram się do niej
mym zamroczonym
wzrokiem
wydzierając się z niej
z mary mej
gęstej jak smoła
walczę z jej oporem
i do Boga niemo
wołam
i słyszę szum!
i widzę Cię!
w mej
serca głowie
w culpie
ktòrą od Cię
kupię
lub porwè
na swą klatę
a nie że mając Cię
w dupie
bo to już jest!
na tym świecie
i do celu po trupie

Sata to propaguje!
ale my nie chcemy się
posiadać Vać w dupie!
Co nie?

Tam za ciemno no!
Trza wyjść bardziej do słonka!
Gdy On wychodzi do Nas Mas
Taka wymiana by oczyścić Nas!
Ze zmazy grzechu
ktòra przesiąka i drąży
W niepoznace

A ja?
tak z uporem maniaka
udając ptaka
wyszarpuję się z niej
ze smoły tej mej
co obezwładnia
może pòki co za marnie
sięm z nią szarpie
jak umęczone
świąteczne karpie

Ale może kiedyś będę taka
by mòc z Bogiem
Z Wami i z Cię latać
W przezroczu
A nie się z Cię po wsze
Rozstawać na zawsze

Czy tego właśnie chcesz?
Pytam Cię!
Ale nie chcesz usłyszeć
Bo to za ciężkie
Wolisz teraz Drogi latać
By tu nie zginąć
By zginąć
Ale można tera i potem
Latać Vać

Lataj lotem
I nie pytaj co potem

A czy nie lepiej troszkę
Posłuchać bicia serca
Tego Niewidzialnego?

By mòc zawsze i wszędzie
A nieskończenie być razem?

I latać jak przepiękne a srebrzyste
od księżyca światła łabędzie

Czuję że już oddalamy my się
Od siebie

Wypalając ciała czasem
a w nich zaklęte dusze
Skazując się na zgon
Go on

I marznięcie w piekielnym ogniu
Bo ciepło dobra jest od Boga
Bòg jest miłością!

A zimno zła
obojętność pustka
wieczna trwoga
i toporne męczenictwo
u sata

A przecie naszego
niechcianego brata

Nie chcesz zimna
Ja to wiem!

To czemu swą duszę
Na nie skazujesz?
Na wieczną zimy kat juszę??

Oj!
Cuś tu nie gra!
Oj!
Musimy my wytrwać Vać!
I skłonić się!
Uniżonym pokłonem
Ku Niemu Wielkiemu
Używając pokory
A pychę zgnieść
By Boga dogonić
I w Nim się ukoić
By z Nim życie wieść

W Jego niezmierzonych ramionach
Ktòre ciągną się jak pasma gòr
Czułam te ramiona!

Gdy leżałam na skale stołowej
I Jego oddech!
Co wirował w tan me włosy
I całą mnie świeżością Swą dotleniał
A potem deszem obmył
Czyniąc mi chrzest łaski swej
Jak co dzień

Mosiężne mężne ramiona
Boga Ojca Pana Naszego
Gdzieniegdzie
Delikatne mchem łaskoczącym
Obrośnięte
By nie było tak sztywno no!

Bo Bòg już wie!
Co dla Nas dobre :-)

Ale trza podjąć rydzyko!
Na wind of change
Duszy swej

A nie tylko zmiany
Tyczące ciała tu i teraz

Niech będą zmiany na
Tu i tam!

Amen

Wam

Am

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz