wtorek, 12 maja 2020

Samotnik


Tektura, pastel olejny



Samotnik o wschodzie słońca

Złoty

Po cicutku jak zjawa

W cichym

Wyalinenowanym chodzie

Na jawie mej się zjawia

Zerosłowiem

Ale z serca wzrokiem

Czy duszy uchem

W wewnętrznym chłodzie

Rozsiewa surowość ciszy

Ziębiąc nią nas

Gdzie echo nas

Rozbrzmiewa

I jak nauka

Idzie w las

Rzucony

Uśmiech

Porzucony

Śmiech

Na morzu

Naszych łez

W miłości głodzie

Że wzdrygamy się

Dreszczem jeszcze

Na myśl

Że aż zimno mu

Czy mi?

Energii brak

Jak wrak

Usycha i opada

Psychopata

Uczucia naszego kwiat

Co najpiękniejszym był

Na jawie zdycha

Wzdychaniem

Za nią i nim

Choć nadal idzie

Jak źrebak

Niby prężnie imężnie

A w środku

Się chwieje

Jak w szalupie

Na pokładzie gdzie

Każdy krok

Tonie w beznadziei

W mrok

Łzą zakrapiany

Pijaną marą

W gęstym zawiedzeniu

Jest walką

By dojść do celu

Który był

By choć do domu

Choć w nim

Ale czy jesteśmy na miejscu?

Gdzie nie nie na miejscu to

Co trwa

Rwiąc na strzępy nas

Bez łask

Bez zmiłowania

Obopólnego

Więc w sen

Niedoceniony lek

By w nim pogrążyć się

W ramiona Morfa oddać się

Bez cienia zdrady

Bez zgrsytu

On taki papa

Wujek uniwersalny

Wyimaginowany men

Który czeka mnie i cię

By na moment zapomnieć się

I pożyć kojąco

Naładować akumulator

Ale gdzie tam?

Skoro idę sobie...

A tu nagle

Co po diable

Ty we własnej osobie!

Jak Michał Archanioł

W poświacie boskiej

Mienisz się

Na mej drodze

Wszystko

Zakotwiczone w głowie

Że tak cie tworzę

W wewnętrznym chłodzie

Przywołuję cię

Mimowolnie

Mym istnieniem

W wewnętrznym głodzie

Niepewny swego

Bez wiary

Bez niczego

Taki sam

Bo zapomniał

Że ma wszystko

Albo udawał

Że nie ma niczego

Ale to chwilowe zaćmienie!

Wszedł w szarą gęstą mgławicę

Która obezwładniła i otumaniła

Jego udręczoną głowicę

Utwierdzając ją jako kotwicę

Na mym pokładzie

Na dnie niewiary swej

Zagubiony w niej

W wierze

I w niewierze swej

I tak tkwi

Cieżko mu się wybić

Przebić niewiarę

Wypowiedzieć

Niewypowiedziane

By odetchnąć

By wyłuskać się z fałszu

I stanąć goły i wesoły

W prawdzie

Choć przez cierpienie

Pokiereszowany

Na ciele

Że widzę spojówki czerwone

Od wylanego płaczu za mną

Choć szaleńczo wesołe

Jak Tytus Andronikus:

Andronikusie pytam cię chłopcze

Czemu się śmiejesz??

Przecież twa dusza krwawi

A serce w poniewierce wielkiej

Wcale się nie bawi!

Bo nie mam czym już płakać

Za tobą kochanie

Więc się śmieję

Ot takim śmiechem

Me kochanie

By zaczerpnąć

Życiodajnego tlenu boskiego

I wpompować radości bożej

W nie by odżyło to

Co ostawiło mnie na dnie

A póki co

Musi w tej ciemności tkwić

I się dusić

I kwilić w ducha pustostanie

Nim przed wyborem stanie

Może wstał

A to ja leżę hę?

Ty czy ja?

Jak bezwładna miazga?

Czasami ty

Czasami ja

Jak słońce czy deszcz

Na dwóch biegunach

A czasami się zderzamy

I na jednej fali

Czasami ty

Czasami lepszymi mi

Wzrok się wyostrza

I lśnienia olśnienia

Sumienia wobec Ojca

Oczyszczenia

Z burej chmury ociężałej

Która go przesłania

I odbiera widok

Boskiego dzieła

Czasami się rusza

Jego i ma dusza

I Nim się wzrusza

Podczas tych olśnień

Których nie rozumie

Jak mnie

Ale Go czuje

Wyczuwa

Gdy przy nim czuwa

Jak ja duchem

Czuje Jego tęgą potęgę

Być może i zazdrości

Boskiej wielkości

Majestatu tu

Urągając niesprawiedliwie Mu

I całemu światu tu za to

Za swą nikłość jak ość

Wobec Wszechświata

Który stworzył mu cały z miłości

Jego Boży Tata

I mu niebo czyste odsłania

Jasne czy ciemne

Gdzie słońce na wysokościach

W chwale chmur

W swych włościach

Posyła mu pocałunków multum

Z rana

Ciepłymi promieniami

Dodaje ożywienia mu

By się nie poddawał

Wtedy wstaje

I z kotwicą swą się szarpie

Jak umęczone w markecie

Bożonarodzeniowe karpie

Pobudzony do działania

Po chwili opada

Bo sata się wkrada

Na chama

I rozdarty słabością swą

Na kolana

Bo niby chce

A jednak poddaje się

Jemu grzechem

Kuszeniom

Podszeptom szatana

Pustki sensu bezsensu

Rozpościera przed nim

Fałszywy obraz koślawy

Jak propaganda

Gebelsowska

Czy jakaś sekciarska sekta

Protestancka

Gdzie wszystko oznacza nic

Gdzie niepokój tarmosi smutek

Pogłębiając jego wyrzutek

Nieświadomie

Popadł w jakiś przykry marazm

Gnuśność ducha

Czy ktoś złamał mu mi duszę?

Że cierpi katuszę

Szatan stawia go w takim stanie

Który usztywnia mu ciało

Wzrok czy mowę

Czyniąc z niego ofiarę

Wręcz niemowę

Że zapomina m języka

I to co miał zrobić

Bezwład go przenika

Brak koncepcji

Kiedyś swobodnie roześmianą

Był facjatą

Teraz jakby ciągle srał

Że mimo wszystko

Piękno staje się odrazą

Nikt na niego nie czeka

Nikt go nie woła

A tylko ta przestrzeń goła

Z sesnu i bezsenu

Ze snu ogołocona

Że nie wiadomo po co ona

W chwilowym zaślepieniu

Trafił na tę chwilę

Stał się jej ofiarą

Ale ja cię widzę!

Słyszę i czuję

Mym uczuciem

Więc dopóki trzymam cię

Na niewidzialnej ląży swej

Uczuciowej

Nie spadniesz!

Choć spadasz

I ja także

I lecim na szczecin

Ku wysmuceniu naszych

Żałujących niemych słów

Ku wyschnięciu na próchno no

Staram się pamiętać

A nawet nie muszę!

Boś przeniknął mą duszę

I rozgościłeś się w niej na dobre

Nie pytając czy to dobre

Po prostu tkwisz

A ja niemoc

Wypiepszyć gościa

Więc broniąc siebie

Bronię również ciebie

A jak spadam

To czuję że ty też opadasz

I ciągniesz mnie za sobą

Albo wznosisz się i wtedy ty

Do góry ciągniesz mnie

W sumie jakoś

Równoważymy się

Nie wiedząc o tym że

Połączyliśmy duszami się na

Amen



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz