czwartek, 20 lutego 2020

Viens


Papier, pastel


Viens, wiem
że nie wrócisz
viens, wiem
że wrócisz
we śnie
A tu
właśnie
na nic me
wołanie cię
Viens wiem
próżne me łzy
viens wiem
muszę zatopić je
w me sny!
Tam z tobą tam tobą
syce się na nowo
kolejną nocą
wciąż na nowo
wyśnionym mym snem
boska istoto!
Przezroczem
duszy mej okiem
przyciągam cię!
I ciągnę do wyjścia
serca mym wzrokiem
Gdy czuję że wnet obudzę się
i wieka otwieram mego oka
czar pryska!
I wszystko się rozmywa
A ja wciąż liczę na cuda
na zesłanie anioła
pragnąc michała anioła
objąć w me ramiona!
Byś ze snu
byś z niego wyłonił się!
Jak venus z piany
jak chrystus zmartwychwstały
cudownie
i na jawie kto wie
objawił się łaskawie
tuż przy mej porannej kawie
Ale nie
nie ma cię!
A może siedzisz
tu przy mnie
myślą umyślną
serca energią
i duchem
i dziwujesz się
jakie to dziwne
nie ujawniając się
Więc wsłuchaj się boże!
W me słowa z łaski swej
w mój ból bolesny bój
w mój niemy lament
zdany na twą łaskę
w który zanurzony
którym odurzony
każdy mego bytu
ułomny ułamek
Boże przewielebny!
Pchnij w me ramiona
mego anioła!
Pchnij mnie nim!
Jak morderca nożem
jak amor strzałą
strzel mnie nim!
Jak zeus błyskawicą
grzmotnij!
I zabij mnie nim!
Tym miłosnym piorunem
bym ku cię wzniosła się
opiorunowana
Nim zabije mnie tamten
swym złym nie tym co ty
boskim a grzesznym
pchając w me ramiona
podstawionego
pchając w me wymiona
szatańskiego anioła
Nie pozwól dać się zwieść!
Odganiaj jak rycerz
wycinaj wrogów mego serca
którzy chcą je tylko
tknąć i opluć
Wiem, że tkasz mu już
puszyste skrzydła z obłoków
by jak ptak sfrunął tu z olimpu
by zstąpił i dziękczynny toast
ze mną za ciebie pił
pod osłoną twego ego
anioła syna bożego
I. G. W. T.


Jego droga



Dech, tech. mix.


Jego długa droga
Nieskończenie oj nie
Wić się będzie gdy i nas
Niezmierzonych mas
Ciałem chciałem
Powiedzieć jej
Tu nie będzie
Nigdy nas
Już

A duch taki goły
Z ciałka ogołocony
Bo spadła z duszy skóra mu
Jak kamień z serca
I ciemnica bura
Jak niema smutna chmura

Tak wszystkiego pozbawiony
Poczynając od swej Fiony
Taki oczyszczony by wszystkim być
By we wszystko być przyobleczonym
Lecz czy nie pustakiem pustym ptakiem?
Bo ten wszystek to bez niej nic to?

Jak stworzenie
Prawie co poczęte
Światu podarowane
Pośród niemego wiwatu natury
Co w niebiosa buch!
Trysnęła krwawa rosa z nosa mu
A może z serca?
I tak wyleciał jak torpeda
Wystrzelony z jej serca

No!
Co ci krwawi?
Co cię dławi?
Nie odowie krowie
Bo już inna mowa
Niemowa nowa

Bo zrzucił ociężałe
Brzemię grzeszne
Jak wąż skórę
Ot tak naturalnie
Tak ciążące jak kula
Gdzie kulał z nią jak ulał
Bo za trudno i że boli
Nie tylko na Woli

A teraz wesoły i goły
I taki lekki rześki i nowy!
Bo zmył się jak ją z siebie
Bo brudem mu była

I taki ożywiony
Jakby nowonarodzony
Bo z niej się wyzwolił
Z boskiej woli się!
Jak z jajka kurczęcie
Czy w sata niewolę?

I swobodnie pławi się w nowej
Miłosnej odsłonie
Starą skazując na stracenie
Karząc swego byłego
Damskiego brata
Jak boxer niemym ciosem

I lata od lata do lata
Nieświadomie
Daleko i lekko
Udając jej
Czy swego kata
Czy potrzebnie?
Zemsta taka?

Nasza
Jest tylko rozgrzewką
Do pokuty by odbyć próbę
Do podróży pod płatkiem
W wiecznym aromacie róży
Na przezroczyście bladym
Granacie- drogi bracie choć kacie!
Nie poddawaj mu się!
Choć tak mocno ciągnie Cię kocie!
W zło- przeciw nam za gacie

Komendarek


Płótno, akryl

wtorek, 4 lutego 2020

Gwiazdo


Karton, akryl


O gwiazdo na niebie
Patrzę na Ciebie!
Czy też zauważasz mnie?
Czy słyszysz me?
Jesteś taka jasna a ja?
W Twych oczach taka czarna plama
Na jawie w niej pławiąc się!

Wyssałeś mą jasność!
I nią się pławisz
Z innymi gwiazdami bawisz
Bo ja za daleko
Bo jestem jeszcze ciałem

Dlaczego taka niedostępna!
Ty na tych wyżynach
Dlaczego tak daleko?
Oddzielasz mnie od się
Murem czerni przestrzeni nieba
Bo ja w Tobie a Ty we mnie!
Gdy patrzymy na siebie

Wyssałaś mą jasność!
Mnie ode mnie stąd!
Wyrywasz do siebie!
Czyli rozrywasz mnie!
Istne to rozdwojenie!

Jak kiedyś rozrywano ludzi końmi

Bym stała się cieniem?
Bym stopiła się z niebem?
Byś sam być sobie blaskiem był?
I blaskiem sobie wył jak wilk
Nawołując mnie swoim echem

Wiesz?
Czasami słyszę Cię
I widzę niewidzialną Twą dłoń
Srebrną blasku woń
Gdy podajesz mi ją
Lecz gdy tylko wydobywam swą
Ty cofasz ją
I jest jak było
I jest jak było

Drogi Księżycu

Czy musisz tak oddalać?
Serce w ciemnicę wtłaczać?
Daj mi troszkę koksu nadziei
Swego srebrzystego proszku
Troszkę towarku by postawić na nóżki
Serduszka i mego duszka

Bo jeśli zamkniesz powieki
I skryjesz się zza pelerynę Boga
Światło mi zgaśnie na wieki!
I już nie będzie nadziei!
A jakaś mroczna trwoga

Ani mnie!
Ani Cię!
Mej nadziei na jawie
We śnie pozostanę!
W buszu ciemnicy głuszy
Na zawsze.

I po omacku Cię
Nie wiadomo gdzie
Jak ciciubabka Cię
We śnie gdzieś
Gdzie czasem z Morfem
Przechadzam się
Gdy śnie o Cię!

Czy zasnąć mam?

Już zasypiam!
Nie!
Nie?
Nie zasypiaj!
Nie!
Tak?
Nie zamykaj!
Mnie!
Ani się!
Na mnie!

Boże.

Bo ciemnica będzie!
Jeszcze nie!
Daj jeszcze słońca!
Lub księżyca!
Dobę!
Lub dwie!
Oświecając jak zawsze.

Boże

Czy na zawsze?
Czy to ciąg ciągły?
Nieskończony?
Nierozerwalny?

Boże

Po co te nawyki?
Oswajanie cienia i jasności?
Po co?
Ze snu wytrącasz mnie?
Dziś?

Jeszcze nie?

Ok.
Jeszcze dzień!
Gdy wstanę
Czy wstanę?
Co dzień
Codziennie?
Dziś, jutro?

Naturalnie

Dzień po dniu
Wstanę?
Ale
Kiedyś
Nie obudzisz mnie!

W porę
Czy nie w porę
W czas
Czy nie w czas
Zasnę na zawsze!
W Nas!

Ty wiesz kiedy Boże!

Opuścisz mnie na chwilunie
W ciemności mej
Jasności Twej
Nie widzieć już będę!
Bo oślepisz Swym Blaskiem

Gdy nadejdziesz.

Po cichutku Cię odnajdę!
Na granacie tęsknoty wytęsknionej
Oczekującej i pragnącej
W ciemnicy mej
Nawiedzisz mnie!

Wypełniając przeznaczenie.

Rozjaśniając
Los-nasz-los
Który KAŻDEMU zgotowałeś!

Kumulując nasze nadzieje.

Okiem-gwiazdy na niebie
Jaśniejąc mi serce
Z niego światło wydobędziesz!
By wiązką jego mogła dostrzec Cię!

Światłem życiodajnym

Stracę to co ku martwocie i tak słania się!
We mnie nastąpi zaćmienie mnie
Dlatego tak już ciemno już powoli
Beznadziejnie się robi!

Nie widzę nic prócz Cię!

Czyli to już koniec?
A więc wspaniale!
To Ty a zaraz ja!
Boś oświeceniem jest mym!
By przejść w Zbawienie.

Ale czemu nadal tak daleko?
Kiedy dojdziesz do mnie?
I uchylisz Swe sekretne wieko?

A może już blisko?
Czy to już?
A może było już?
Czy będzie?

Kiedy dojdziesz?

By rozświetlić drogę
Do wnętrza mego
By wyjść do świata mogła z niego
Z Jego głosem czyli Twoim
Którym mam wygłosić

Pożegnanie.

Kiedy to oświetlisz mi?
Rozświetlając mnie!
Bo za ciemno nadal!
Nie widzę choć przeczuwam
Niepokój odczuwam
Jak ślepiec po omacku
Buduje kształty mej jaźni

W wyobraźni.

Chce dojść i tknąć!
Niezrażonym wzrokiem
Niewypowiedzianym słowem
Chcę mieć to w sobie i poza.

Czy to grzech?
Może to za wiele?
Te doświadczenie nie dla mnie?

Więc eterycznością widma
Na jawie nabawić muszę się
Nim jak Anioł objawisz mi się
W prawdzie niepodzielnej
W radości subtelnej i wiecznej.

I.G.W.T.

AMEN


Emocje wirusowe



Karton, akryl


Do tego doprowadzić nie chciałam
By umknęły mi przez dłonie
Z pozoru zjednoczone
Cząsteczki scalone
Nas
Na klęskę skazano
Emocje jeszcze zdrowe
Uchronić chciałam a nie zdołałam.

Myliłam się, że należą tylko do mnie
A były one dzielone, więc się działo
To co serce w czeluści spychało
A oczy widzieć nie chciały
A zobaczyły- usłyszały ją
Widok niweczący- nas

Sercu się oberwało.

Tego już nie ma! Podcięto skrzydła!
Choć fajnie było gdy aniołki wtórowały
A nagle rozproszyło się jednym tchnieniem
Jak wymierzony gest w gołębie
Które ulatują w inną głębie
Tak nas rozproszono
Jednym tchnieniem.

Gorzką czernią ciało pociemniało
Oczy posiwiały widząc mgłę Cię
Rozmywasz mi się kocię!
I spływasz gdzieś
Między pomiędzy
W między czasie

Wstrząsem prawdy gorzkiej
Oszpecone lice
Żem nie jest tym przypadkiem
I już nie pływam zdrowo
A okalana przez wirusa Ciebie
Ale bez Ciebie
To mi zostało
Co mi sprzedałeś
Za darmo
Co nie chce zejść ze mnie
A drąży i drąży dni kolejne
Ciekawe ile zabawiać się będzie?
To była i jest jego zemsta a kara?
To zemsta szatana!

Zobaczyć miałam by wiedzieć na czym stoję
Że grunt nie jest taki jaki chciałoby się
Że wszystko tonie w wirusowym tonie
Fiołkiem zakażonym odurzona
Trwam trawiąc fioła
A może on mnie trawi?

Walka trwa nim skonam.

I.G.W.T.

Zakazany kiss



Papier, tech. mix.


Zakazany kiss obłudą skisł
I fałszem w niebyt prysł
W oderwaniu nagłym
Bez pożegnania
W świadomości utraty
Jego wirus pozostał z nią
I odpierdolić niet i trawi ją
Nadal uporem maniaka
Jakby coś chciał ale..
By nie czuła się tak wcale
Nazbyt samiuteńka

On-
Niech się nie lęka!
Ta maleńka
A ku Bogu klęka!
Skończyło się babki srranie
Było fajnie i ładnie
Ale już nie jest kuchanie
A jest zafajdanie same

A jego wirus czy bakteria
Bòlem żalu ją drąży
Cieniem ku niej krąży
Ku wykończeniu jej dąży
Smutkiem ją wciąż nawiedzając
W mòzg przed snem wwiercając
Wspomnieniem o się nacierając
Wijąc ją w żalu
W natrętnym wciąż zapytaniu:

Ona-
Gòralu czy Ci nie żalu?

Ale on nie słucha
A pewno inną już
Rucha ucha cha a
A ją zakaził!
Kazik apsik jeden!
Ten słodki jak eden
Słodkość Jego złudna
Jadem grzechu naznaczona
Ta na niby narzeczona
Do szpiku serca nim urzeczona
Dał jej w kość z niezbędną obłudą
Bo bez niej nie było by ich już dawniej

A ona ego mżonka
Pewnego dzionka
Unicestwiła ich
Tak nagle co po djable
Się zwaliła między nich
Jak grom z jasnego nieba
Pirunująco rozdzielając ich
Istnienia jednym tchnieniem
Ot tak strzeliła w nią!
Kichnięciem na nich
Na ich emocję mocną
Krwawą ich prawdą
O nich samych...
W ucho chorej
Na niego.

Tak toto miało się skuńczyć.

Amen

Rwąco
Trwający
Rwąco
Trawiący
Bez End
To syzyfowa
Tortura ktòra
Odradza się
Każdym dniem
I to wcale nie lżej
Ej!
Lulajże że wyrodny
W niej.