Marsyliański poeta na plaży Du Prado
i nasz
osobisty marokański ochroniarz- Amid- nieco załamany ale zawsze pocieszny.
Przez nas dokarmiani, kremikiem z kasztanków. Jeszcze nie było tego łobuzerstwa dzikiego .!. Algierczyki- miłe były to chłopczyki. Się ochoczo z nami bratały, codziennie nas odwiedzały i spoufalały, gdy oceanu fale dziko tańcowały i nam słony wiaterek w nozdrza upychały i w kółko, wieczorkiem, gdy zachodzik słonka oranżowo-różowego na plaży wygrzanej, po szamańsku, z nami zasiadały- chłopaki te ciapate i się z Olą i mą osobą- nieco śmiało śmiały. Choć zazwyczaj byli jacyś przygaszeni, jak rozżarzony węgiel co się kopci a hajcuje powoli, z dala od swej rodziny, młode były to istoty.. bezdomne niektóre . Poeta ten czerwony- niegroźny, diabeł- anarchista z obrazka, gardził cywilizacją- degeneracją i całą kapitalistyczną nacją i ułożył dla mnie francuski poem i go zdeklamował, na żywo nam, w rytm bicia fal o ostrą, big skał .!.