sobota, 17 września 2016

Dworzanin

Dworzanin



Siedział rozmiękły od środka i na powierzchni tracąc swoją godność,
o którą nie miał sił dbać.
Z niewygasłym obłędem w sercu, ciągłym niepokojem się tlącym,

















Był wykończony.


Ze wzrokiem zamroczonym, w coś utkwionym



w jakiś skrawek przeżytego szczęścia tak odległego.


Z niewygasłym obłędem w sercu
ciągłym niepokojem się tlącym,
Bał się.



Lękliwym ruchem przemieszczał się z kąta w kąt,
niepewnie.
Nie wiadomo gdzie miał się podziać-skurczony,
do granic możliwości na wąskiej platformie,
przewracał się z boku na bok
by zaznać w owym ruchu iskry ciepła wystając
nieudolnie. Bo chcąc się ukryć, każdy go widział.
Bardziej nie mógł się skryć.
Cały czas na widoku, skazany na ocenę, potępienie
bądź żałosny żal.
Ale on już w innym świecie był. Do naszego nie należał.
Nie przejmował się, miał już wszystko gdzieś!
Czy śmierdział czy nie. Itp.
Wybity poza ramą egzystencji spektaklu,
powoli się pałętał
dla niego czas się zatrzymał.


Bez znaczenia, że przed chwilą sąsiad go mijał.
Bez słowa ni gestu nawet wzrokiem nie pocieszył,
obcy człowiek.
W swym kąciku, po cichutku, by nikomu nie przeszkadzać
- zamierał.



Dla swej i innych wygody, trwając na powłoczce swego cienia,
do niego się uciekał!
Za nim próbował się schować, wstydem zbudowany,
hańbą obarczony przez ten żywot nikczemny-
został pokrzywdzony
- stając się ofiarą.





To było już przygaszone!



Dlatego świadomość była znikoma
obrzęknięta lękiem.
Jego twarz była czerwona,
jak i jego ręce.
Przeistaczał się w inny byt.
Od swego się oddalał.
I to było jego wytchnienie!
A więc egzystował,
trwał, nie trwając,
z jednego dnia na drugi się przewalając,
w pustce celi, z własnej potrzeby naturalnej,
poddawał się.



Bezsilnym coraz bardziej się stawał.
Wyjścia nie miał.



Miał ale tam było zimno!



Bardzo zimno.
Tu więc tkwił.


Nawet na swe życie się nie targał, całkowicie
w swoim ciele duch mu zamarł.
I tylko ta zużyta powłoka, podtrzymywana,
tam tkwiła, rozmiękła, wyżarta od środka,
jego dłoń bezwładnie spływała, w której krew jeszcze gorąca
się zbierała
to była jego oznaka
- walczącego o byt, wojaczka.


Bój toczył się bezustannie, za dnia i nocy
kiedy, nie spał bo czuwał.


Zatem sen jego był oszukańczy!
Nie było wytchnienia w jego walce!


Podczas gdy wicher hulał karygodnie,
przez drzwi się wdzierał niczym intruz
okradał biedaka z tego co miał w sobie-
resztki energii zaoszczędzonej.



Ale on na to nie zważał, bo bez wytchnienia
i bez łaski był dla tego człowieka-
Nieszczęśnika- mrozem.
Mnie także swą srogością przeszył nie raz!
Chcąc z własnego domu mnie przepędzić!
Wicher bezczelny!
Ale zapomniałam o nim.



I do swego sąsiada powędrowałam,
podczas gdy on spał, być może udawał,
bez namysłu dłoń jego złapałam!
rozgorzałą chorobliwą gorączką,
i na nią rękawiczkę nałożyłam.
Okrywając materiałem jak do snu, pod nogi skurczone,
krzesło obrotowe, podsunęłam mu.
By krew mogła przepłynąć w spokoju - choć na chwilę.  
Ale on spał. Być może.
A ja? W radości do drzwi się udałam.



Mając w głowie
jego pełne radości zaskoczenie,
gdy się przebudzi, bądź otrzeźwieje…

Lecz on się nie obudził.




+

To co on miał to swoją duszę,
o którą walczył, bo mu ulatniać się chciała,
próbował ją zatrzymać!
Jeszcze na dzień, może dwa
- sam nie wiedział, na ile zdoła. A ona ?
jakaś wątpliwością przeżarta,
gdzieś indziej spoglądała,
już nie w mienie swego pana
lecz tam gdzie by ciepła i ładniejszego widoku zaznała.

(Pewnie tych błękitnych obłoków)


Tak wymagająca, niedająca spokoju,
z tym biedakiem się siłowała,
nie dając mu szansy na zmrużenie oka,
i na przeżycie,
chwili rozkoszy gdzieś w podświadomości.



Chciał ją chronić swoim ciałem,



na agresję narażona, w miarę swoich możliwości wątłych
pośród wichrów nawoływań,



owym lękiem ją okrywał
i obiecywał bez pokrycia swoistą przystań.

I tak dbał o nią wytrwale,
przez tak długie dni i noce,
których już nie liczył.
Opuszczony był razem z nią,
jak pewien dom na wzgórzu,



gdzie niegdyś może radosnym życiem tętnił.
Ogarnięty
poprzez cierpki smak, nim się żywił na co dzień,
skulony
wypatrując gdzieś przez okno,



może samego siebie,
wolnego
wędrującego


i zadowolonego z płaszczem rozłożystym na wichrze,
co służalczo nosił go z całych swych sił,
a który teraz śmiał się z niego, i drwił,
z takiego ogołoconego.



No cóż, los przewrotny bywa.
Nieubłagany.
Gdzieś coś przeoczył nasz Dworzanin.



Gdzieś się zagapił.
Gapa jedna.
Jedna z tysiąca.
Z miliona.
Bo za gapowe się płaci!
Lecz musiał wielką kobyłą przypłacić!

Może był nieśmiały?


Może mniej waleczny?
A może on się nie nadawał?

Do życia, do toczenia, do pchania
tego kłamu.
Bo wyrzucony niespodziewanie na nieznane mu wody,



skłoniły go do odwrotu, bo pływać nie umiał.
I spanikował!

Ale w sercu



dumę zachował.
I o pomoc nie wołał,
jak ten Roland, a więc pozostał w niej,
sądząc, że choć to mu się należy.
Taki jego los.



Kto wie?

Po półtorarocznym pobycie na nie swoim,
Na parapecie klatki schodowej mojej,
Starej wolskiej kamienicy przed wojennej



Skazany na kajdaniec



niewoli na Woli
ze swej z złej woli
za nic!

Po przebyciu próby
oddał ducha



upokorzony.

*

Na tak hojny dar się zdobył,
Że tylko święci mają taki zamysł w swej głowie



Lecz on nim nie był,
Nikt go za to nie docenił.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz