środa, 11 grudnia 2019

Fuck this World



I must kill us in my heart and my eyes.

...Idę i widzę i słyszę- przydupasa.
A nawet dwóch, na ulicy nocą- gdzie się ludzie ze strachu pocą.
Jeden powiada i zwierza się, jak dziki zwierz, do swego przydupasa:
-...mó.. wię: chuj.
A więc dużo powiedzial ów- luj.
- Uf- skwitowalam i za krzaczki się schowalam. Ale .?. Z waleczną postawą, niezrażona plugastwem jakby słowo to jak kauczukową piłeczką, odbijało się co rzucona ot tak na wiatr, lub kamyczkiem o płachtę wody- nieudolną kaczką- rozbryzła się jak paw, o bruk. A swąd stąd, nadal na wietrze psuł, niepotrzebnie powietrze, ów niedoedukowany lub zwyczajnie zbuntowany- luj swój. Zupelnie jak spaliny, czcze zagrywki gliny- wobec niewinnej Pauliny, gdy one se czasem na czerwonce przebiega zwinnie jak wiewiòrka niewinna- nocom- se głową przeszywając maryśny dym li inny nikotynowy a wciąż goniący za nią, do nie uczepiony jak rzep do psiego ohona, wdychany i wydychany, wciąż nowy, ją tumani, że o swieżym nie ma mowy a więc trza dusic się- dzielnie i dławić ze wstydu, za utrudnienia te a urozmaicenia cywilizacji wszystkie...

Dalej idę- zwiekszajac krok by wiatr przewietrzył smutny smród, żenujący i dołujący i irytujący- ten co w mej głowie zadomowił niechaciany się- personom non gratą, jak grat w domu. Napotykałam więc po drodze, miłą grupę z obstawą, co ni chuja słychać- na szczęście a same alleluja, alle luja! Więc na duchu podniesiona, że jestem wśród swoich, moja dusza hulaj jak ulal- cieszy się serduszkiem, szczerzy się szczerze- wesoło, niebywałą nadzieją na lepszy świat, bez szatańskich wad- nią nadziewana jakby z szataństwa był oczyszczonym, nagle.
Idę dalej, pewniej sama pośród ciemności czuję już mniejszy smród a za to jakbym światłem światłym po światłach buchała. I nagle .?. Nagły prysznic, którego nie zamawiałam. Policzek wymierzony .!. Ktoś splunął mi, chcąc mnie wyprowadzić z równowagi zdobytej właśnie wiary w lepszy świat, taki bez wad. Chcąc mnie szatan sprowadzić na najniższe pieterko, gdzieś w okolice swej szatańskiej ciżby- czyżyżby .?. Oj nie nie dam się! Sprowokować i porwać się! Chyba go pojebało, nie mało, go pogrzało i mu się nie udało bo jego chark poleciał wnet na niego- taki wnet fair odwet- albowiem Wam powiem- Kto charkiem wojuje od charka ginie.
Bòg więc jak bodygard mój wierny- Anioł Stróż tak wiatrem pomyślnym pokierował, że chark mu w japę jego schował.
A wiatr i tak- tym złowieszczym gestem zostaje przedziurawiony na długo jeszcze- obskurnym cudzysłowem.
Serce me zamiera na moment i z żalu płonie i na węgiel wnet czarnieje i twardnieje jakby trzesię się niepomiernie jak wulkan, jakby miało wybuchnąć czarną, gorzką goryczą za tych co teraz ze smutku, samotności li nieuchwytnej miłości ryczą, gryząc nerwowo paznokcie i włosy, jakby chcąc dobrać się do się i się z rozpaczy zeżreć, rozszarpując się, jak na saharze rozszarpuje, bez łaski- hienę- big lew.
Taką hienę w się- chcę się pożreć i rozszarpać na kawałki myśląc, że oczyści się człek, z naleciałości- marności i ciała i ducha. I zostanie lew. Bo ta hiena to psychiczny rak-wszak.
Choć wiadomo- wolę jak serduszko tetni sobie, ono, łagodnie jakby oliwa naoliwione a nie smutkiem obarczone i splugawione.
Idę dalej. A wręcz zaczynam se biec by ze wściekłości się spiec i do Ojca dobiec, by mu miłość dowieść i podziękę, za dotychczasową mnie ochronę- swym do cna wyczerpaniem, chcę być taka, do reszty skołowana, wypocić z siebie do reszty szatana!
I paść mu do stóp w pełni oczyszczona i gotowa- aby przyjął mnie bez zarzutu- w swe boskie ramiona. Tam się miłość dokona! Nim ciałem skonam.
Tymczasem uciekam przez ulice, mijając ludzkie niejedno, splugawione przez szatana- lice- licząc, że i ono kiedyś, skropli się- nawrócenia łzą- obficie.
Modlę się więc za się i Cię co dzień- do Cię Boże. Być może nieudolnie...
Więc mocniej coraz, biegnę co sił, że serce jak ciało me blednie, wdech zapiera się, w piersi mej i duszę- duszę mą- cała obolała- duszę się!
Ale biegnę wciąż jakby w ciąży ociężała- niosąc w sobie szatana!
Chce go z się wypocić, wypłakać, wydalić, wyrzygać! Nie chcę go w się trzymać- jego mać!
A do Cię Panie pragnę...
WIięc biegnę dalej. Coć wymiotować po drodze, chce mi się i w głowie kręci mi się, bo śmierdzi, bo człek tak chce.
Biegnę więc by przeszyć smród, przebić go jak skorupę, jak przebija ją świeży słowik złoty, co chce na ten świat mimowolnie się wydobyć- tak naturalnie biorąc chaust w dziób swój- pierwszej plugawej miksturki, przez nas z pychy zgotowanej. A więc .?.
Biegnę dalej, choć biorą skurcze- o kurcze! I brzuszek nawala- ojej! Czy zdąrzę na czas? Nim szatana gówno, równo mnie pochłonie. Jak dłużej tu zostanę- na jego łonie- to mnie wchłonie! Ojej!
Przez pory, przez wszystko. I tym nasiąknę!
I taka ciężka- zapadnę się w sobie, postarzeję duszę, serce i ciało swe- bezpowrotnie i utonę. A nie chce. Więc wyrywam mu się- siłując z nim się, na codzień, że czasem mnie, powala a czasem, udaje mi się, choćby na kolana- aby o wspomożenie, prosić się Cię z rana taka przez szatana poorana, ranna. W pokorze mej.
A szatan jest tak blisko.
Kręci się i nęci, obok mnie i Cię i płonie
krwiożerczym ogniem jak ognisko,
tli się i dogorywa blisko, myśląc,że wygrywa.
W świetle dziennym, z nim już na straconej pozycji chowa się i zapada pod się, w podziemia gdzieś, z porażki piętnem.
Jak gdyby nic.
Jak smród po gaciach,
w nocy wałęsa się jak Wałęsa,
taki niewinny z pozoru- wte i we wte-
komunistyczny szpicel.
Jak gówno w przeręblu li mucha w smole.
Na tym mym i Twym padole.
A więc .?.
Nie bać- Nasza Brać .!.
Ratuj się kto może w porę .!.
Nim się w nim utonie.
Niech jego gówno spłonie!
A kadź minie Cię i mnie ominie
i nie pochłonie- w się- Cię i mnie .!.
w czeluści swej duszącej
trując dusze nasze
po wsze na zawsze
gdzieś
mając nas
gdzieś.

.!. In God We Trust .!.

.!. AVE BIG GOD .!.



.!. BIG AMEN .!.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz